Od lęku do uśmiechu - bo czasami nie warto się przejmować
Uwielbiam wyjazdy, są takie długie, można na chwilę oderwać myśli od zmartwień i zagłębić się w tu i teraz. Skupiasz się na działaniu, wiesz co masz robić, czasami działasz jak automat, bo nie zastanawiasz się nad tym. Wszystko idzie pięknie ładnie, że nawet nie wiesz kiedy mijają godziny, dni. Lecz małe szaleństwa kiedyś się kończą, a wtedy przychodzi ten niefajny stan który dopada mnie za każdym razem w podobnych sytuacjach, po wielkich szaleństwach, po wyjazdach, po powrotach.
Gdy już rozsiądę się w fotelu zaczynam rozmyślać, jak to było, co się wydarzyło, zaczynam wspominać ale przeinaczam fakty bo z pozytywów nagle robią mi się negatywy. A przecież było fajnie!
Tak wyglądały moje wyjazdy do momentu kiedy uświadomiłam sobie że dłużej tak nie mogę, że przecież nie warto. Nie warto przejmować się rzeczami na które nie mam wpływu, nie warto zamartwiać się drobnostkami o których nikt już nie pamięta. Wiem, że to było głupie myślenie, rozpamiętywanie, i dawno powinnam przestać tak myśleć, ale pewne zdarzenia z historii nie pomagały mi w pozytywnym podejściu do świata. Raz były uśmiechy, raz upadki. Czasami, a właściwe często, wolałam unikać jakiegokolwiek kontaktu, zaszywałam się w swoim świecie. Ale nie da się tak żyć na dłuższą metę.
W jaki sposób zmieniłam podejście?
Nic odkrywczego nie odkryłam, żadnych lądów, nowych ziem, bez przemierzania oceanów i mórz.
Życie jest tylko jedno, mimo iż nieprzyjemne fakty z przeszłości ciągną się za mną to nie poddaje się im. Ciągle walczę ze swoim "ja" aby cieszyć się życiem. Staram się podejmować decyzje bez wielkich oczu w których kryje się strach. Pewnie, są takie elementy które powodują wzrost ciśnienia, ale to ma być ekscytacja, zaciekawienie, adrenalina, a nie strach. Nie jest łatwo zmienić nastawienie, nie stanie się to za pstryknięciem palca, nie pomoże nawet osoba trzecia. Trzeba samemu dojść do wniosku, że chowanie się przed światem nie pomoże go zwyciężyć.
Wyjazd do Warszawy był pierwszym wyjazdem po którym nie analizowałam każdego detalu jaki przeżyłam. Nie szukałam negatywów w pozytywach, nie zamieniałam fajnych rzeczy w złe, bo tak zawsze robił mój umysł. Nazwijcie to jak chcecie, choroba, głupota, zaburzenie, ale zaakceptujcie fakt że każdy codziennie zmaga się z trudnościami tego świata.
Ale im jestem starsza, im więcej na mojej drodze wzlotów i upadków tym staję się silniejsza.
Wracając do mojego wyjazdu do Warszawy - nie będę pisać jak było na szkoleniu, bo było normalnie. Ale za to odpowiem na pytania zadane pod tym postem. Krótko, zwięźle, bo po co pisać tysiące słów kiedy czasami wystarczy jedno proste zdanie.
W warszawie było spoko, chociaż jej nie zwiedzałam.
Trafiłam na właściwy peron, nie było z tym problemu.
Było nawet całkiem fajnie.
Poznałam, ale to raczej znajomości jednej chwili.
Było dokładnie tak jak było, nie odwrotnie.
Co więcej mogę dodać - teraz strach zamieniam w uśmiech bo nie warto przejmować się czymś co jutro nie będzie miało znaczenia. I z taką mantrą żyję każdego kolejnego dnia. Staram się nawet każdy drobiazg zamieniać w coś pozytywnego. Nie za każdym razem się udaje ale co z tego, ważne że próbuję. A jeśli zrobię coś głupiego to myślę "hey, przecież za miesiąc nikt nie będzie o tym pamiętał, po co się przejmujesz" - i dalej robię swoje.