Obiad a dorosłość... czyli nie ma jak u mamy
Siedzę sobie na działce, pogoda jest tak piękna, że nie idzie z niej nie skorzystać. Słońce niesamowicie grzeje, piszę tekst, rozmyślam nad wieloma sprawami. Przed chwilą zaś byłam strzępkiem nerwów, bo przecież zbliżał się czas wykupienia domeny, dokupienia nowej. A kasy brak na koncie... wtedy nadchodzi mama. Mama jest najlepszą osobą na świecie. A moja ma jutro urodziny, więc siedzę na tej działce i jak tylko skończę ten tekst idę pomóc w kuchni i na działce. Bo przecież tak się robi - pomaga bezinteresownie.
Tekst poniżej napisałam bardzo dawno temu, jeszcze jak byłam na studiach. Jest tak bardzo prawdziwy jak to, że zmieniają się pory roku. Nie sądziłam że teraz kiedy już nie studiuję będzie on nadal aktualny - ale jego wydźwięk metaforyczny pokazuje że tak właśnie jest. Przeczytajcie sami...
Przychodzi w życiu studenta taki czas kiedy musi zacząć myśleć "muszę to zrobić sam". Najgorsze nie jest płacenie rachunków, sprzątanie, wyznaczone godziny w pracy czy na uczelni. Najgorsze jest ...robienie obiadu. Przed obiadem jest jeszcze "co ja mam zrobić na ten obiad".
Od samego rana człowiek chodzi po domu, zagląda do lodówki. W końcu sporządza listę zakupów. Mijają godziny, czas nieubłaganie zbliża się do momentu kiedy musisz wziąć się za gotowanie. Jeden garnek, drugi, trzeci, gdzieś po drodze widziałam patelnię. Gdzie ta patelnia? Jak ja mam zrobić bez niej kotlety?
Obierasz ziemniaki, a w myślach podpowiadasz sobie "trzeba było obrać je jako pierwsze". Kotlety się smażą, ziemniaki w końcu udało Ci się wstawić na gaz. Co do tego? Jakaś sałatka by się przydała. Ok, mam ogórki. Mizeria? Są też pomidory. Pomidory ze śmietaną? Nie, śmietana odpada. Jogurt? Tak. Nie. A może sałata? Nie, nie mam sałaty. A niech zostaną te pomidory.
Kroisz pomidory, sprawdzasz miękkość ziemniaków, kotlety już się zarumieniły. Super. Wszystko idzie jak po maśle. Kiedy dobiega odpowiedni czas, odcedzasz ziemniaki, kotlety wykładasz na talerz, a pomidory polewasz jogurtem. Jeszcze trochę odrobinę przypraw. Do tego szklanka kompotu, herbaty, czy kawy. Jak kto woli.
Siadasz przy stole. Widelec? No tak, i jeszcze nóż. Kiedy już masz wszystko, kiedy zaraz zasmakujesz swojego działa. Tak pięknie pachnącego. Tak aromatycznego. Tak ładnie wyglądającego. Tak bardzo twojego. I kiedy kosztujesz by poczuć niebo w ustach... wszystko nagle legło w gruzach, runęło na ziemię.
Gdzie ten smak? Gdzie ta rozkosz? I wtedy jedno przychodzi Ci do głowy. Nie ma to jak u obiadki u mamy.
Metafory są fajne, pokazują różnorodność codzienności, przypisują cechy wszystkiemu czego pragniesz. Jak z tym obiadem który swoją drogą może być czymkolwiek co akurat sprawia ci problem. Mimo iż wydaje się łatwe.
Urodziny mojej mamy spędzamy na działce, trzeba czerpać z pogody jak najwięcej. Sprzątanie, gotowanie, muszę skosić trawę, muszę przygotować roztwór do oczka wodnego. Ale mimo iż bardzo mi się nie chce to i tak jestem w stanie zrobić wszystko. Bo miłość nie pyta, ona po prostu efektywnie działa.
Prezent kupiłam, kwiatki też (ulubione mamy), jeszcze tylko kartka że jest najlepszą mamą na świcie i jestem gotowa by chłonąć ten dzień całą sobą. ^-^ Kocham Cię mamo!